Podróż po zachodnim wybrzeżu USA – Las Vegas, Grand Canyon, Los Angeles. Część 3

Kolejną część podróży po zachodnim wybrzeżu USA zaczynamy w Las Vegas, gdzie trafiliśmy prosto po wizycie w piekielnie gorącej Death Valley, o której możecie przeczytać tutaj.

Podróż relacjonuje dla nas Łukasz Dmowski, który był uczestnikiem tej niezapomnianej wyprawy. Postanowił opisać całą trasę, aby zachować wspomnienia dla siebie, a także dla innych podróżników… i jak się okazało również dla Was 😉

Oddajemy więc pióro Łukaszowi…

piątek – dzień 8

Po kolejnych godzinach jazdy z Death Valley, wieczorem, tuż po zachodzie słońca, gdy nagle z jednego pasa zrobiły się dwa, a następnie cztery, ukazały się nam światła ogromnego Las Vegas.

Po kolejnej godzinie dojechaliśmy do części miasta nazwanej The Strip. To odcinek prawie 7 kilometrów, przy którym jest dziewiętnaście z dwudziestu pięciu największych hoteli na świecie, pod względem liczby pokoi. To też miejsce ogromnego kiczu. Na jednej ulicy skopiowano dziesiątki charakterystycznych zabytków z całego świata – Statua Wolności, Wieża Eiffla, Empire State Building, rzymskie Koloseum, cyrk, piramida, Sfinks, London Eye, budynki i mosty Nowego Jorku, zamek przypominający ten z czołówki filmów wytwórni Walta Disneya, statek piracki, wulkan… Do tego gigantyczne budynki hoteli. Wszystko okraszone głośną muzyką, iluminacjami, mocnym światłem, neonami i tysiącami turystów oraz gości kasyn.

Po 30 minutach w korku (korki również w nocy) bolała mnie od tego głowa. Bałagan, chaos, tłok… jednym słowem kicz. Nasz hotel… kiczowaty Excalibur. Wejście do hotelu oczywiście przez kasyno. By dojść do lobby trzeba było przejść przez całe kasyno. By dojść do pokoi, również przejście przez kasyno. Najczęstsze grupy odwiedzających te miejsce to: zombie przy niszczarkach banknotów zwanych automatami (o dowolnej porze dnia i nocy), grupy z wieczorów kawalerskich lub panieńskich, weekendowi imprezowicze na „bifor/after” albo do knajpy w hotelu, turyści i o dziwo rodziny z dziećmi.

Ciekawostką było też dla mnie skojarzenie z metrem. Między jednym a drugim kasynem można przejść bez wychodzenia z budynku, praktycznie nie widząc różnicy, że jest się w innym obiekcie. Podczas spaceru przez kasyna nagle zorientowaliśmy się, że jesteśmy w czwartym kasynie! Poszliśmy spać bardzo późno, zmęczeni drogą i zgiełkiem Las Vegas.

sobota – dzień 9

Ten dzień zaczęliśmy po odespaniu zmęczenia po pieszym zwiedzaniu miasta. Bardzo szybko zorientowaliśmy się czemu klimatyzowane kasyna łączą się korytarzami i przejściami. Las Vegas to miasto wybudowane na pustyni i temperatura już przed południem osiągała ponad 40°C. Przejście przez klimatyzowane pomieszczenia to przyjemność, w porównaniu ze spacerem po chodniku.

Chcieliśmy dojść do indyjskiej knajpy, ale temperatura nas przerosła. Pochodziliśmy po sklepach, zrobiliśmy różnego rodzaju zakupy i wróciliśmy przez kasyna do hotelu. Wieczorem wyskoczyliśmy jeszcze do najsławniejszego znaku i neonu Welcome to Fabulous Las Vegas.

Tego dnia położyliśmy się nieco wcześniej spać wiedząc, że następnego dnia czeka nas wielogodzinna trasa w samochodzie.

niedziela – dzień 10

Ruszyliśmy w kierunku parku narodowego wielkiego kanionu. Wyjeżdżając z miasta zatrzymaliśmy się na parkingu przy moście Mike O’Callaghan – Pat Tillman Memorial Bridge.

Dlatego, że jest tam darmowy parking, a tak naprawdę, ponieważ z tego mostu jest najlepszy widok na Tamę Hoovera. Z tej perspektywy budowla jest ogromna i robi niesamowite wrażenie. Kolor wody w zbiorniku, wysokość tamy, malutkie auta przejeżdżające przez nią i wydrążone, jakby pomalowane skały – piękny widok.

Po przejeździe przez tamę, ruszyliśmy w kilkugodzinną podróż do Grand Canyon. Jeszcze po drodze widzieliśmy niespotykanie długie pociągi. Całość otwierały cztery spięte ze sobą lokomotywy, które ciągnęły blisko 100 wagonów, a na każdym były dwa kontenery. Robią wrażenie!

W kanionie trafiliśmy na pochmurną pogodę, co miało ten plus, że wspaniale widoczny był deszcz nad kanionem. Wybraliśmy sobie kilka punktów widokowych, po czym okazało się, że by je zobaczyć potrzebujemy kilku godzin. Tyle czasu nie mieliśmy, więc skupiliśmy się na najbliższej okolicy.

Samo miejsce robi wrażenie – warstwy skał, głębokie zagłębienia i rzeka w dolinie kanionu. Niesamowite, jak w miarę płaski teren kończy się nagle tak wielkimi zagłębieniami skalnymi. Do hotelu wróciliśmy bardzo późno.

 

grandcanyon

 

poniedziałek – dzień 11

Kolejny dzień i zarazem nasz ostatni nocleg w Vegas. Pierwotnie planowaliśmy dojazd do San Diego, ze zwiedzaniem po drodze dwóch parków narodowych. Jednak ze względu na ograniczony czas, musieliśmy z tego pomysłu zrezygnować. Chcieliśmy ostatni dzień, czy dwa spędzić na odpoczynku i plażowaniu a pozostały nam już tylko trzy dni. Dlatego ruszyliśmy od razu do Los Angeles.

To bardzo duża aglomeracja miejska z licznymi autostradami, mającymi nawet po osiem pasów ruchu, ale też z dużymi korkami. Już po drodze zdecydowaliśmy, że nie powalają nas opisy tego, co warto zwiedzić w mieście, spędzając cenne godziny w korkach, a planem stało się wybrzeże i słynne plaże. Justyna koniecznie chciała zrobić zakupy w outlecie, więc kilka godzin spędziliśmy w centrum handlowym. Outlet, jak to outlet – może nie miał najnowszych, najlepszych kolekcji czy modeli, ale za to ceny bardzo przystępne. Sam zostawiłem stówkę w Reeboku.

Na naszą bazę wypadową wybraliśmy hotel w Long Beach. Wieczorem chcieliśmy przejść się na plażę i po raz kolejny, przez kłócących się, czy bijących bezdomnych miasto nabrało czarnych barw, poczucia niebezpieczeństwa i negatywnego wrażenia 🙄😕😟 Zrezygnowaliśmy z dalszego spaceru. Pozytywem tego wieczoru było odkrycie greckiej knajpy.

wtorek – dzień 12

Z samego rana postanowiłem pobiegać przy plaży i porcie. To była słuszna decyzja. Poranne zwiedzanie podczas biegu sprawiło, że zakochałem się w tym mieście. Widać tutaj porządek, miasto dużo czystsze, poukładane, świetne miejsca do uprawniania sportu (asfaltowe ścieżki na środku plaży), mnóstwo ludzi jeżdżących na rowerach, biegających czy jeżdżących na wrotkach, mili, uśmiechnięci, piękne plaże… Zupełnie inny obraz miasta.

Widać kult ciała i kondycji fizycznej. 4 kilometry biegu to była czysta przyjemność. Na śniadanie poszliśmy do odkrytej przez nas dzień wcześniej knajpy. California burger stał się moim ulubionym daniem – avocado w burgerze.

Następnie wybraliśmy się do Venice Beach. Piękna szeroka plaża, wysokie fale oceanu, całkiem ciepła woda… koniecznie trzeba to zobaczyć. Po kąpieli pobiegaliśmy po plaży i tutaj również 5 km biegu, to była czysta przyjemność.

Po południu przeszliśmy się po deptaku, bardzo przypominającym mi Władysławowo – sprzedawanie i wciskanie wszystkiego, mydło i powidło, chińskie koszulki, jedzenie, picie… jarmark. Wzdłuż deptaku siłownie plenerowe, boiska, liny do wspinaczki, skate parki, tancerze – tutaj również widać kult ciała. Po drinku w knajpie na dachu jednego z budynków, jedzeniu w drugiej knajpie, wróciliśmy do Long Beach. Wieczorem wyskoczyliśmy jeszcze do meksykańskiej knajpy.

środa – dzień 13

Ostatni dzień zwiedzania zaczęliśmy od 10 km biegu na plaży w Long Beach. Pochmurne niebo wcale nie psuło pozytywnego wrażenia tego miasta. Ten dzień był również ostatnim dniem, gdy mieliśmy dostępny samochód, dlatego postanowiliśmy pojechać na południe wzdłuż wybrzeża.

Przepiękne plaże, widoki i miejsca do odpoczynku. Za namową baristki pojechaliśmy do Laguna Beach. Tam poplażowaliśmy i pospacerowaliśmy po plaży. Po oddaniu auta i powrocie w rejon hotelu, wyszliśmy na pożegnalny, wieczorny spacer po Long Beach 😍

czwartek – dzień 14

To ostatni dzień w USA. Wcześnie rano ruszyliśmy na lotnisko, gdzie z lekkim opóźnieniem polecieliśmy do Toronto i do Warszawy.

Podsumowując – zachodnie wybrzeże USA zdobyte! Podczas naszej podróży pokonaliśmy ponad 2000 km.

Zatłoczone autostrady i niekończenie długie, proste oraz puste ulice poza miastami.

Moje wnioski – zachodnie wybrzeże USA jak i całe USA to kraj pełen sprzeczności. Wydawać by się mogło, że Kalifornia to matka nowoczesnych technologii, płacenia zbliżeniowo, szybkiego internetu… a podczas płacenia dominowało przeciąganie karty paskiem magnetycznym sprzed kilkunastu lat i podpisy na wydruku. Terminale, niby przygotowane na paypass a Apple Pay, działały na co piątym urządzeniu, wi-fi niby jest, ale wolne i przycinające się, zasięg GSM tak, ale nie zawsze i na lokalnej karcie często Internetu nie było.

Niby Ameryka to kraj marzeń, spełnionych marzeń. American Dream, przed laty marzenie wielu ludzi. Na miejscu okazuje się, że ludzie ciągną po dwa etaty, pracują za dnia i jeżdżą na Uberze wieczorami.

Spotkaliśmy nawet polityka, który pokazywał zdjęcia z Obamą i on również kierował autem na Uberze. Firmy technologiczne, takie jak Facebook, Google, Tesla przyciągają inżynierów, programistów z całego świata… ale to samo powoduje, że czynsze za mieszkania w okolicy tych miejsc bardzo szybko rosną. A jak kogoś nie stać, by zapłacić, idzie na bruk.

Bardzo dużo bezdomnych, którzy mają przyzwolenie społeczne, by wszędzie chodzić, spać gdzie popadnie. Ludzie przechodzą obok, policja mija ich – nikt na nich nie zwraca uwagi. Czy śpią, czy nie żyją… nikt na nich nie patrzy. A oni często ze schizofrenią, po narkotykach, tylko dziwnie chodzą, gestykulują i gadają do samych siebie.

Na ulicach liczne znaki mówiące, by nie zostawiać cennych przedmiotów w samochodach, bagaży, walizek… i na niektórych parkingach porozbijane szyby samochodów. W telewizji non stop informacje o rozbojach, napadach, wypadkach, morderstwach, zaginięciach…  aż się nie chce tego oglądać.

To co najbardziej mi się podobało to Los Angeles jako miasto, to majestatyczny Golden Gate i przepiękny widok z Twin Peaks w San Francisco. Yosemite Park przypominający mi Tatry wysokie, Emerald Bay z przepięknymi jeziorami.

Co najmniej ? Poczucie niebezpieczeństwa na ulicach czy w mediach, brak polityki dotyczącej bezdomnych oraz kicz z kasynami w Las Vegas.

 

Dziękujemy Łukaszowi za relację 😍