Przeleciałam – 10. PZU Półmaraton Warszawski

Top temat Facebooka i blogów z ostatnich dwóch dni to 10. PZU Półmaraton Warszawski.

I nie ma się co dziwić, że Ci, którzy przelecieli te 21 km z małym hakiem, publicznie to ogłaszają. Bo to nie jest już lightowy dystans (piszę ze swojej perspektywy oczywiście, bo dla ultrasów, to jest pewnie bułeczka z masełkiem 😉 ). Pod koniec nóżki już mogą zaczynać boleć, robić się sztywne, główka też może płatać figle, grzmiąc „zatrzymaj się, daj se spokój”, czy „zwolnij” – jeśli ktoś chce wykręcić piękny czas. Ale z drugiej strony, na mecie jest większe „uff, to już koniec”, niż w przypadku piątki czy nawet dyszki 🙂 No i satysfakcja – udało się!

Tak, ja też uczestniczyłam w tym euforycznym szale. Blisko 13 000 uczestników dotarło do mety. To jest dopiero potwierdzenie, że bieganie stało się popularne, modne, czy jak go tam zwą. W każdym razie jest dyscypliną, dla której wielu porzuciło kapcie i szlafrok.

W tym roku postanowiłam, że nie będę brała udziału w miejskich (stołecznych) biegach masowych. Są fajne, przyznam, ale startowałam już w większości z nich (w niektórych po dwa razy) i chyba mi starczy. Ale jubileuszowego półmaratonu jakoś nie potrafiłam sobie odmówić, chociaż różne myśli krążyły mi po głowie. Przyznam się bez bicia, że moje przygotowania do tego biegu były marne. Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie. Leń mnie ścigał i już, a zamiast iść pobiegać, leciałam na siłkę „pobawić” się żelastwem. A półmaraton zbliżał się szybciutko, oj za szybciutko. Tak, przeszło mi kilka razy przez głowę, żeby nie biec. Wolałam nie iść, niż nie dobiec. Miałam za sobą ze trzy treningi po około 17 km, ale nogi na końcówce były jak zacementowane, a przecież na półmaratonie trzeba dołożyć jeszcze 4 km. Ostatecznie stwierdziłam, że co mnie nie zabije, to mnie wzmocni i najwyżej dotrę do tej mety na czworaka, a nie dam się i już!!!

Nie miałam planów czasowych, tzn. przeszło mi przez myśl, że chciałabym nie mieć gorszego czasu niż zeszłoroczny, ale co się będę oszukiwać, rok wcześniej więcej trenowałam, a teraz… Ruszyłam więc bez planów, bez endomondo, zegarka do pomiarów itp. Na uszy słuchawki z muzyką i do przodu.

Przez pierwsze 6 km jakoś tak męczyłam ten bieg, nie mogłam wpaść w rym. Ale potem się rozkręciłam. Nie spinałam się, nie przejmowałam, że znajomi z którymi wystartowałam są przede mną, a inni mnie mijają (dziwne, żeby nie hehe). Powiem Wam, że poczułam ten bieg. Kibiców, zespoły przygrywające półmaratończykom, studentów, którzy „też walczyli z połówką” (najliczniej komentowany i pokazywany punkt kibicowania – faktycznie fantastyczny).

Zdjęcie z internetu

Biegłam chwilkę przy Spartanie Dzieciom –  ten legion zawsze jakoś pozytywnie na mnie działa. Były fajne zbiegi, tunel z telebimami. Mijał mnie pan ubrany w pidżamkę i początkowo myślałam, że mam halucynacje, bo wydawało mi się, że zasuwa w kapciochach, ale spokojnie, to był przebrany zawodnik w sportowych butach. Poczytałam sobie różne, często zabawne napisy na plecach biegaczy. Wsiąkłam w ten bieg. Nawet podbieg po 18 km nie był taki zły, ale jak już wyszłam na prostą hmmmm. W głowie miałam jedną myśl – gdzie ta meta? Który to kilometr? Położyć się chcę już 😉

No i meta była wkrótce. Wbiegając, widziałam wyświetlający się czas 2:08 z kawałkiem. Oooo czyli jak w zeszłym roku (w efekcie okazało się, że tegoroczny półmaraton pokonałam o 2 min 41 sek szybciej). Ale najwspanialsze jest to, że sztywność nóg minęła jak ręką odjął, zdjęcie chipa z buta nie stanowiło problemu (w zeszłym roku trochę bolało przy podnoszeniu się z kucek) a teraz nie mam prawie zakwasów (jakieś niewielkie, ale silniejsze mam po ćwiczeniach na nogi na siłce). Wydaje mi się, że to dlatego, iż raz w tygodniu poświęcam czas na mocny trening nóg, a do tego robię interwały na bieżni.

Podsumowując – biegajcie półmaratony 🙂 Konkretny dystans, daje większy wyrzut endorfin. Człowiek czuje, że sporo zrobił. Nie ważny czas (wiem, wiem dla niektórych ważny), a najistotniejsze spełnienie.

P.S. Co do mnie nie podobne 😮  nie robiłam żadnych fotek.