Jak to jest osiągnąć zamierzony cel …
W poznawaniu nie ma barier. Kto je dostrzega, ten za prawdziwy cel przyjmuje ułudę…
Dziś postanowiłam przypomnieć Wam mój post z lutego 2014 roku. Przed Wami być może pierwszy półmaraton, a nawet i maraton, a moje słowa pomogą Wam uwierzyć w sukces. Zapraszam!Większość osób, mająca do czynienia z aktywnością fizyczną, stawia sobie cele.
Zrobię szpagat, wykonam 50 pompek, przebiegnę maraton… Jedni robią to w ukryciu, żeby później ogłosić całemu światu: „udało się”, inni organizują facebookowe wyzwania, aby wspólnie zmotywować się do wykonania trudnego zadania. I oczywiście najbardziej cieszy finalizacja celu, który kosztował nas naprawdę dużo pracy i wysiłku, bo nic tak nie poprawia samopoczucia, jak pokonanie własnych słabości, w tym często braku wiary w siebie czy lenistwa.
A jak to jest, kiedy nasz cel zostanie już osiągnięty? Oczywiście szczęście – radość pomieszana z euforią i dumą z siebie. Ale co dalej? Rozpędzamy się, bo jak już tyle udało nam się zrobić, to mogę więcej i więcej i więcej… I zaczynamy myśleć teraz mogę wszystko 🙂 , nic nie jest dla mnie przeszkodą, skoro pokonała/em lenia czy zwątpienie, to zrobię jeszcze kroczek do przodu 🙂
I w ten sposób dzięki aktywności fizycznej stajemy się szczęśliwymi ludźmi. Odnaleźliśmy coś, co tylko dzięki nam, spowoduje, że będziemy latać w „endorfinowym obłoku”, nikt nam tego nie odbierze i będzie to tylko nasze :-).
Warto? oczywiście, że warto :-).
W ten weekend sama tego doznałam :-).
W maju 2013 roku postanowiłam zapisać się na czerwcowy bieg na 5 km – She Runs the Night. Rozpoczęłam więc biegowe treningi plenerowe, z myślą, że będzie łatwo. W końcu już tyle lat ćwiczę na siłowni, uczestniczę w zajęciach spinningowych czy innych ćwiczeniach cardio. I jakie było moje zdziwienie, gdy pierwsze przebiegnięte kilometry (uwaga: 2,5 km 🙁 ), mnie pokonały. Wróciłam do domu ledwo żywa, czerwona, z rwącym się oddechem… Masakra! Przestraszyłam się, że nie przebiegnę tej piątki, ale w myśl zasady „kto jak kto, ale ja nie dam rady?”, wzięłam się za siebie, a raczej za bieganie 🙂 She Runs the Night poszło ładnie :-). Później były biegi na 10 km i te zorganizowane i rekreacyjne. Ale jakoś powyżej tej dziesiątki nie potrafiłam podskoczyć 🙁Któregoś dnia pomyślałam, a może półmaraton?
Jak tylko ruszyły zapisy na Półmaraton Warszawski 30.03.2014, w ciągu 5 minut byłam zapisana. Dopiero później zaczęłam się zastanawiać, czy nie powinnam jednak wybrać półmaratonu jesiennego, w końcu w zimie nie za dobrze się trenuje na dworze, zwłaszcza takiemu zmarźluchowi jak ja. Ale „słowo się rzekło, kobyłka u płota” 😉
Grudzień był całkiem ciepły i w ostatnim dniu roku udało mi się osiągnąć swój maksymalny dystans biegowy w plenerze, tj. 15,5 km. Oczywiście Sylwestra, mimo bolących nóg, miałam udanego, bo unosiłam się z endorfin, które wywołało pokonanie własnych słabości. Dalej była już tylko bieżnia. Osobiście ciężej biega mi się na bieżni, niż na dworze. Mój max na bieżni to 16 km. No i powoli zaczął się cykor. Półmaraton za miesiąc, a ja mam jeszcze 6 km do pokonania, żeby zrobić cały dystans. Naczytałam się o tym jaki trudny jest dystans >20 km, jak trzeba się wspomagać energetykami itp.
Ostatnia niedziela była piękna, słoneczna, ciepła. Wymówek więc nie miałam.Skrzyknęłam się z koleżanką i biegniemy w plener! Żeby stopniowo zwiększać dystans, postawiłyśmy na przebiegnięcie 18 km. Ale biegło się bardzo dobrze. Wymyśliłam inną trasę powrotną i… wyszło 24 km!!! Pierwszy mój tak długi bieg w życiu. Trwał non stop, bez przerw – 2 godziny 27 minut. Endomondo pokazało mi, że dystans półmaratonu przebiegłam w 2 godziny 8 minut 36 sekund. Chyba nieźle jak na pierwsze tak długie wybieganie 🙂 No i oczywiście uśmiech z twarzy mi nie schodzi a duma rozpiera i jak mantrę mogę teraz powtarzać:
„Jeśli chcesz, przeniesiesz góry, tylko się nie poddawaj, walcz, a będziesz szczęśliwym człowiekiem”