#zabieganeprzygoda – czyli PKO Nocny Wrocław Półmaraton

Jak już czytaliście w poprzednich wpisach, naszym planem na rok 2017 jest zdobycie Korony Polskich Półmaratonów. Musimy skończyć pięć biegów na dystansie 21 km, w określonych miastach, aby móc tytułować się biegającymi królowymi 😉

Mamy już za sobą start w Warszawie, w Białymstoku (o tym wydarzeniu możecie przeczytać TUTAJ), a w ostatni weekend wzięłyśmy udział w Półmaratonie we Wrocławiu (o szczegółach imprezy możecie przeczytać TUTAJ).

Półmaraton był nietypowy, bo startowałyśmy o godzinie 22.00. I z bardzo przyjemną końcówką – meta usytuowana została bowiem na płycie Stadionu Olimpijskiego. Niesamowite wrażanie jak po 2 godzinach nocnego biegania, w świetle latarni ulicznych i wśród iluminacji wrocławskich mostów, wpadało się na mocno oświetlony stadion, gdzie uczestników witała wibrująca muzyka i tłumy kibiców. Świetna sprawa. Polecamy!

W związku z tym, że zdobycie Korony jest tylko pretekstem 😉 do odbywania naszych biegowych wyjazdów (na Instagramie zdjęcia z tych imprez możecie podejrzeć wpisując #zabieganeprzygoda), to każdemu z nich towarzyszą często jakieś niespodzianki i sytuacje, których nie przewidziałyśmy.

W podroży do Wrocławia też było ciekawie.

Oczywiście miałyśmy plan. Do Wrocławia zaplanowałyśmy podróż samolotem. Szybko, sprawnie, cóż się mogło wydarzyć. No jak to co? 😉 Samolot miał niestety ponad 40 minut opóźnienia.

Na miejscu okazało się, że nie ma żadnego wolnego ubera, a pakiety startowe wydawane są jeszcze tylko przez niecałą godzinę (do godziny 21:00). Miasto zblokowane na całego, bo ulice Wrocławia zaczęto zamykać już około godziny 20.00. A odległość od Lotniska do miejsca startu, to też nie bagatela – około 20 km.

Jak się domyślacie, już przed startem samolotu, runął nasz plan, że przed półmaratonem, zakwaterujemy się w hotelu, na spokojnie przebierzemy i może jeszcze coś zjemy. Teraz to miałyśmy zagwostkę – jak dostać się do Miasteczka Biegowego, aby odebrać pakiety (czy w ogóle zdążymy to zrobić), przebrać się i wystartować.

Na szczęście pod lotniskiem udało nam się złapać taksówkę, a kierowca obiecał, że zrobi wszystko, co w jego mocy, żeby nas zawieźć na czas. I uwierzcie – bardzo się starał 😉 Pędził przez miasto jak szalony, po torowisku, pod prąd. My w tej taksie jeszcze z dwiema startującymi osobami, które tak jak my, rozpaczliwie próbowały dostać się na start biegu (pozdrawiamy serdecznie naszych towarzyszy – debiutantkę dystansu półmaratońskiego i pacemakera na 2:20). Na rondzie lataliśmy po samochodzie jak przysłowiowe „ziemniaki”.

I? Nie udało się.

Była godzina 20.57, a my nadal kawał drogi od celu, z powodu koszmarnie poblokowanych dróg dojazdowych. Telefon do Biura Zawodów i na szczęście okazało się, że pakiety wydawane są do godziny startu. Ufff. Dojechałyśmy. Jeszcze tylko „galop” (chyba z półtora kilometra do depozytów i szatni), szybka fotka na pamiątkę i start. Jak się domyślacie – na końcu stawki, w strefie czasowej 3:00 😉 , tzw. grupa turystyczna, żartobliwie nazwana przez prowadzących „kuracjuszami”.

Ruszyłyśmy w lekkim deszczyku i dalej już było super – na szczęście bez „niespodzianek”. „Swoją” strefę czasową też dość sprawnie wyprzedziłyśmy 🙂

Powrót do hotelu również był „zabawny”. Uberów zero. Za to był jeden tramwaj o godzinie 2:00 (ostatni), który zawiózł nas w okolice hotelu, gdzie nocowałyśmy. Tzw. tramwaj „aromatyczny” – pełen biegaczy, którzy niekoniecznie pachnieli fiołkami, zatłoczony do granic możliwości. Ale najważniejsze, że dotarłyśmy na miejsce.

W niedzielę Wrocław był nasz!

Przepiękne miasto. Cudowna starówka. Idealna pogoda. Kaloryczna beza. Pyszna kawa. Dobre jedzenie. A przede wszystkim super towarzystwo… 🙂

Uwielbiam te nasze biegowe tripy. Kolejna podróż – Gniezno i Bieg Lechitów (półmaraton). Już się nie mogę doczekać. Ale tym razem zrobimy sobie większe rezerwy czasowe 😉

 

Z biegowymi pozdrowieniami,

Edyta