Krym część 4 – zatytułowana „ALE”

Drodzy Czytelnicy,
dziś czas na czwartą część opowieści o podroży na Krym. Linki do poprzednich części tej opowieści 🙂 podaję poniżej:

 

Wreszcie znaleźliśmy nasze „luksusy”. Prawdę mówiąc, to nie mieliśmy dużego wyboru, bo naprawdę robiło się już ciemno. Wynajęliśmy dwa małe pokoje z osobnym wejściem i małym patio. Brzmi nieźle, ale… chyba cała ta podróż to było jedno wielkie „ale”, jednak szczerze powiedziawszy to z perspektywy czasu, nie żałuję tego wyjazdu, mimo, że wróciwszy do Polski, obiecywałam sobie, że na Krym już nigdy nie wrócę 😉

Po pierwsze „ale”. Łazienka była w innym budynku i przechodziło się do niej przez kuchnię, gdzie od 6 rano Rosjanie-turyści smażyli mielone i ziemniaki przed wyruszeniem na plażing. Kto by mi kazał wstawać tak rano na wakacjach i to w dodatku stać przy gorącej patelni? No cóż, inna kultura. Nie było jednak niczym przyjemnym wdychanie tych oparów, idąc półprzytomnym w pidżamce na poranne siusiu.  To było jedno z najmniejszych „ale” tego zakwaterowania. Pisałam o patio. Super sprawa. Codzienne śniadanka na świeżym powietrzu i obłędny widok ma Morze Czarne. Mmmmmmmmm…. Nie zapominajmy o „ale” 😉 Ale dach z azbestu (kto by się nowotworami przejmował) a jakiś 10 metrów przed patio – wielki dół, do którego wrzucano przeogromne ilości plastykowych butelek… Niech żyje ekologiczne życie 😉 No i na koniec największe „ALE”. Noc. Cisza, zmęczeni kładziemy się spać. Emocje dnia spowodowały, że marzyliśmy tylko o długiej spokojnej nocy. Zasypiamy…. i nagle…. bzzzz, bzzzzzzzzzzz, bzzzzzzzzzzzzzzzzz…. chmara komarów atakująca nas z każdej strony. W ruch poszły klapki, gazety i co mieliśmy pod ręką. Po godzinie wygrywaliśmy. I tak co noc brrrrrrrrrr

Ale kto by się przejmował niewygodami lokalowymi. W końcu przyjechaliśmy nad morze! Trzeba się opalić, popływać, polansować na bulwarach 🙂 Śmieję się na samą myśl o tym. Plaża. Fakt szeroka. Bo co ja mogę więcej napisać. Z małych, ciemnych kamyczków. O tym czytałam. Ale nie o tym, że w tych samych proporcjach co kamyczki, na plaży znajdują się pety. Wszędzie pety od papierosów. Wszędzie. I widok dzieci, których zabawa polegała na wybieraniu petów spomiędzy kamyczków. Uffff. Macie dość?

To jeszcze nadmorski deptak i obiecuję, że dalej będzie lepiej 🙂 No może nie do końca, ale 😉

Nadmorskie bulwary Krymu, o których czytałam na forach internetowych, jawiły mi się, jako piękne uliczki, z mnóstwem kawiarenek, gdzie serwowane jest wino i lody. A propos lodów, w przewodnikach pisali, że na Krymie najpopularniejsze są lody z makiem. Gdziekolwiek o nie pytaliśmy, to dziwnie się na nas patrzyli. Zresztą czytaliśmy też o popularnej krymskiej potrawie jaką jest nutria w piwie 😮 ja bym tego nie tknęła, ale chłopaki chcieli spróbować. Oczywiście jak chcieliśmy to zamówić, patrzyli na nas jak na przybyszy z kosmosu 😉

Wracając do realnego świata, krymskiej rzeczywistości. Deptak to był, fakt. Przy uliczkach stały stare, zdezelowane samochody. Że to jeździło to cud. Na straganach wisiały ususzone, zasolone ryby, które turyści (desperaci jak nic) wybierali sobie, obmacując kolejno rybki i wybierając tą właściwą. Mięsko na kebab i wokół rój much… mam kontynuować? AAA no i krymskie wino serwowane na deptaku… W plastykowych butelkach po coli, wielokrotnego użytku 😮 Przyznam, że piliśmy to wino, jednak wybieraliśmy się po nie ze swoją butelką, do której nalewali nam wino z beczki. Folklor. A co do lansu w tych „wykwintnych” warunkach. Zabrałam ze sobą na wyjazd sandałki na obcasie, zwiewne kiecki… nie założyłam ani razu. Teraz uwaga – wizualizacja 🙂

Kroczę sobie w szpileczkach i jedwabnej sukienusi, wśród łbów ususzonych ryb, oczywiście ich odoru i w towarzystwie miejscowych lanserek, które w tym roku na strój lansingowy wybrały kapciochy (tak, takie domowe, tylko rozklapciane dobrze, chyba żeby wygodniej było), polyestrowe szlafroczki rodem z byłego stadionu X-lecia oraz… bawełniane, prujące się reformy w kolorze brudno różowym…

Na tym dziś kończę, ale ciąg dalszy nastąpi 🙂

* krymska miejscowość, którą opisuję to Sołniecznogorskoje