Moje podróże – Krym część 1

Podróże… któż ich nie lubi… Mi w pamięć zapadają zwłaszcza te, które są powiedzmy nietypowe. A na pewno takie, które wiążą się z silnymi przeżyciami. I nie piszę tu o odczuciach estetycznych, a raczej o adrenalinie i sytuacjach, które z racji swojej dziwaczności 😮 nie chcą wyjść z głowy. W sumie to dobrze, że zostają w pamięci, bo przecież „wspomnienia to jedyny wehikuł czasu, jakim dysponujemy”.
Postaram się wybrać dla Was opowieści najciekawsze, ale też takie, dzięki którym możecie inaczej spojrzeć na miejsca, które chcecie zobaczyć i na formy podróży, które chcecie wybrać.

Na pierwszy rzut idzie Krym;

planowana wyprawa: 4 osoby,
transport: samochodem do Przemyśla,
później: jakoś 😉 przez granicę,
po stronie Ukraińskiej: marszrutką do Lwowa,
ze Lwowa: samolotem do Symferopola na Krymie,
w Symferopolu: wynajęcie samochodu i…
idziemy na żywioł i z mapą w ręku zwiedzamy Krym

I jak? Krym zapowiada się ciekawie?

Z Przemyśla do granicy polsko-ukraińskiej dojechaliśmy miejscowym busem. Wybraliśmy go zamiast autokaru, który przejeżdżał przez granicę, ponieważ, jak słyszeliśmy, autokary te są wnikliwie sprawdzane przez celników z powodu licznych incydentów 😉 przemytu i stoją długo na granicy. Jak „mrówki” przeszliśmy więc na stronę ukraińską, wcześniej widząc jak na przejściu granicznym awanturuje się pijana Ukrainka z podbitym okiem 😮
Znaleźliśmy naszą marszrutkę. Nędzny, maleńki busik stojący przy jednej otwartej budzie (sklepik), przed którą pasażerowie naszej wspólnej podróży pili piwo/tanie wino/wódkę. Masakra. Trzeci świat. Ale nic to – przygodę czas zacząć 😉 Marszrutka ruszyła.
Jakość polskich dróg jest tragiczna, ale ukraińskie… uhhhh… busik zasuwał jak głupi, wpadając w każdą napotkaną dziurę. Ale co tam, do celu trzeba jakoś dojechać. Pasażerowie nadal spożywali trunki wyskokowe. Wietrzyk wiał przez otwarte okna. „Impreza” trwała 😉
Dwa rzędy siedzeń przede mną siedziały dwie starsze panie. W obawie o zdrowie lub fantazyjnie 😉 natapirowane fryzury zamknęły jedno z okien, będące przy ich siedzeniu. I nagle pojawiła się pani z granicy, właśnie ta awanturnica z podbitym okiem, już baaardzo mocno zanietrzeźwiona. Widać alkohol ją grzał, bo nagle nie spodobało jej się zamknięte przed chwilą okno i z impetem je otworzyła. Ufryzowane panie od razu je zamknęły, więc nasza „delikwentka” je otworzyła… i tak ze cztery razy. W końcu orędowniczce krzewienia kultury przy kieliszku 😉 puściły nerwy 😮 pisk, krzyk, fruwające włosy. Menelica w szale i furii złapała najbliżej jej siedzącą paniusię za „perukę” i ze wściekłości, że zamka jej okno, tarmosiła ją za włosy.
Wyobraźcie sobie. Jakaś połowa drogi za nami, za oknem ukraińskie biedne wioseczki, pędząca z prędkością pocisku maleńka marszrutka, podskakująca na każdej nierówności, kierowca mający wszystko w d., a w środku baby ciągnące się za włosy… i do tego kwik tej z wyrywanymi puklami… i co? Fajnie? Wesoło? Są emocje? 😉 a jakże.
Wbiłam się w fotel, spuściłam oczy…  na szczęście awanturnica się rozładowała 😮 i poszła na tył busiku „degustować” wódę …
Jakoś dojechaliśmy do celu. Połaziliśmy po Lwowie. Przenocowaliśmy. A rano udaliśmy się na lotnisko, hmmm… to też ciekawa historia 😮 ale o tym w następnym „odcinku” 😉
to jest marszrutka, jeśli ktoś nie wie:

 

 a to ukraińskie drogi: